Zanim wejdziesz...

W USA mamy Disneyland, w Danii - Legoland, a w Polsce? Odpowiedź jest prosta - Kaczyland, Kleroland.
Nie poradzę nic, że mój obraz władzy najwyższej jest tak niski...

czwartek, 13 września 2007

Edukacyjny biznes po polsku

Zakładasz własny interes? Zgłoś się do rządu albo władz gminnych po dotację, która należy się każdemu, kto prowadzi biznes na swój rachunek. Żartowałem, chociaż nie do końca.
Na czym można zarobić? Chyba na wszystkim, bo prawie wszystko jest dziś towarem. Nauka – jak najbardziej. Powstało więc szereg szkół prywatnych, gdzie uczyć się można, ale za owa wiedzę trzeba płacić w formie tak zwanego czesnego. Jeżeli dziecię chodzi do takiej szkoły, rodzice musza te minimum kilkaset złociszy wysupłać, i to co miesiąc. Niby to elitarne miały być szkoły, jednak część z nich pozostawia wiele do życzenia. Pod względem poziomu nauczania rzecz jasna.
Nie od dziś wiadomo również, ze edukacja nigdy dochodowa nie była, więc – znajdujące się na samorządowym garnuszku – szkoły muszą być dofinansowywane, a kasa do gmin trafia z państwowego budżetu (czyli z naszych podatków). No i kołowrotek z kagankiem oświaty się kręci, ale jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności garściami czerpią z tego i ci, co pozakładali prywatne placówki oświatowe.
I tego właśnie pojąć nie sposób. Skoro za naukę oficjalnie płacić trzeba, i to przecież niemałą, comiesięczną gotówkę, należałoby pójść tym tropem i jednoznacznie stwierdzić, iż każda działalność gospodarcza (a za taką wypadałoby uznać prywatne szkolnictwo) winna być dofinansowywana z państwowej kasy. Zawsze przecież pod oświatę można coś podpiąć, nawet fabrykę śrubek, bo te mogą być wykorzystywane przez uczniów przygotowujących się do zawodu. O komercyjnych szkołach językowych wspominać nawet nie trzeba, gdyż w nich nauka wrze.
Nic bardziej mylnego, bo Ustawa o systemie oświaty tak problem rozwiązała, że “prowadzenie szkół, placówek lub zespołów nie jest działalnością gospodarczą”. A czym zatem jest? Kopalnią odkrywkową pomarańczy, hodowlą parasoli, koszeniem trawy? Chyba najbardziej koszeniem, ale pieniędzy.
Aby było jeszcze ciekawej, taka prywatna szkoła może otrzymać uprawnienia przynależne szkołom publicznym i wtedy dostawać dokładnie tyle samo gotówki. Tyle tylko, że w publicznych nie ma czesnego. Prywatne koszą zatem z dwóch źródeł, jeżeli spełnią wymogi, w przeciwnym razie do ich kasy wpływa 50 procent mniej. Nie wiadomo dlaczego, jeżeli w sumie to prywatny biznes. Nie można też zapominać o przedszkolach. Prywatnym właśnie, którym przekazywać należy na mocy wspomnianej ustawy nie mniej niż 75 procent kwoty przewidzianej w danej gminie na jedno dziecko. Podobnie jest z uczniami, za naukę których (100-procentowa stawka) płacić trzeba – wedle mojego rozeznania – minimalną kwotę około 250 złotych miesięcznie.
Według danych sprzed dwóch lat (takie udało mi się odszukać) w Polsce funkcjonowało ponad 4100 prywatnych placówek oświatowych, licząc od podstawówek do szkół policealnych, a uczyło się w nich przeszło 280 tys. Osób. Gdybyśmy skromnie pomnożyli tę liczbę razy 150 zł dofinansowania z państwowej kasy, wychodzi na to, ze niepubliczna edukacja kosztuje miesięcznie ponad 42,4 mln zł, co w skali roku daje 509,4 mln zł. Zaznaczam, że są to wyłącznie moje wyliczenia, ale – jak sądzę – niedaleko odbiegające od prawdy. Tak przynajmniej sytuacja wyglądała 2 lata temu. Jak jest dziś?
Dziś w publicznych szkołach mamy mundurki, jakie narzuciło Ministerstwo Edukacji Narodowej. Szkół publicznych przepisy te nie dotyczą.
 

Sphere: Related Content

Brak komentarzy: